niedziela, 10 kwietnia 2011

Jamie Woon @1500m2 9.04.2011 Warszawa

To mógł być dobry koncert. Artysta mało mówił (co ostatnio z zadziwiającą łatwością wybaczam- przekonując samą siebie o zależności pomiędzy koncertowym stażem a ilością wypowiedzianych słów między utworami), pił tylko wodę (co się chwali- choć Beth Ditto śpiewa po butelce whiskey perfekcyjnie to subiektywnie uważam, że wokaliści innych gatunków niż rock and roll muszą być rewelacyjni by sobie poradzić pod wpływem %), a publika serio wyczekiwała z utęsknieniem. No i wyszedł on, godzinę spóźniony (oj no przecież nie szkodzi), troszkę stremowany i na pewno świetnie przygotowany. I było: rewelacyjne budowanie napięcia, którego moment kulminacyjny przypadł na funkowe (!) Spirits, świetnie aranżacje (funkowych singli właśnie, co było zaskakujące) i delikatny głos Jamiego, ale koncert mnie zmęczył. Wychodząc szybko z nietęgą miną zastanawiałam się co było nie tak. Aż w końcu, wdrapując się po schodach na most (a nie było to łatwe), rozkminiłam wszystko. Pierwsze i najgorsze to nagłośnienie. No proszę Panów, żeby tak mikrofon sprzęgał w prawie każdym utworze? Drugie mniej gorsze- sala. Jamie jest wykonawcą kameralnym nie klubowym. No za co te 1500m2, ja wiem, żeby w ogóle, ale wypadałoby się przygotować. Trzecie właściwie mało ważne to dym, który udusić miał chyba wszystkich pod sceną. Trochę może i bym więcej napisała, ale chyba nie ma to sensu. Reasumując, nie wiem czy bardziej jestem zła z tego ze wydałam pieniądze na taksówkę czy na koncert. Z jednej strony było mi ciepło, z drugiej "byłam, widziałam", ale właściwie co z tego?




PS: Jamie, oh Jamie- jesteś super. Twoi koledzy też. Chętnie zobaczyłabym Cię przy okazji innego wydarzenia, wracaj do Polski prędziutko, ale z zaufanymi dźwiękowcami ze swoim sprzętem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz