czwartek, 21 kwietnia 2011

Subiektywny mini ranking piosenek porannych.

Każdy ranek jest inny- mało odkrywcze stwierdzenie. Nastrój zależy od dnia tygodnia, pogody, tego czy pamiętasz sen oraz o czym był sen, czy w lodówce jest mleko do kawy, a także od piosenki. Czy dzień jest powszedni czy weekendowy, czy może po prostu jaki masz humor, piosenki poranne bywają wolne, szybkie, ale raczej nie smutne. Poniżej top 5 z utworów których słucham zaraz po przebudzeniu. Enjoy!

5. N.O.H.A.- Tu Cafe czyli oda do kawy. Podobno najlepsza jest w Hiszpanii, ale przy tej piosence wspaniale smakuje w każdym polskim ogródku. Utwór zdecydowanie stawia na nogi, szczególnie w poniedziałek, który przez wielu uważany jest za najgorszy dzień tygodnia.





4. Randy Crawford- Come into my life. Miłość do perlistego głosu Randy wyssałam wraz z mlekiem matki i znajduje się on w grupie głosów które spędzają mi sen z powiek (oczywiście z zazdrości). Wiele utworów z jej repertuaru znajduje się w moim dziennym harmonogramie, ale ten jest moim ulubionym. Tekst idealny na każdy poranek.





3. LMFAO- Yes. Ten utwór jest moim małym zboczeniem i kilka osób powiedziało mi już dosadnie iż nie powinnam się do tego przyznawać. Tekst nie najwyższych lotów, prosty bit, ale czy to nie idealna lekka pobudka w gorący poranek?






2. Toploader- Dancing in the moonlight. Zastanawiające może być to, że utworu o tańczeniu w świetle księżyca najlepiej słucha mi się rano. Pełno w niej radości, miłości, zabawy i właśnie chyba z takim oczekiwaniem zaczyna się każdy nowy dzień.






1. Zdecydowanie numer jeden jeśli chodzi o poranne dźwięki- mowa tu o przyjemniej piosence Better Together Jacka Johnsona. Kojarzy mi się przede wszystkim z niedzielą, ciepłą pościelą, kawą i tostami z dżemem, oraz z tym, że siła tkwi w byciu szczęśliwym razem- w różnych relacjach. Milutko ;)








niedziela, 10 kwietnia 2011

Jamie Woon @1500m2 9.04.2011 Warszawa

To mógł być dobry koncert. Artysta mało mówił (co ostatnio z zadziwiającą łatwością wybaczam- przekonując samą siebie o zależności pomiędzy koncertowym stażem a ilością wypowiedzianych słów między utworami), pił tylko wodę (co się chwali- choć Beth Ditto śpiewa po butelce whiskey perfekcyjnie to subiektywnie uważam, że wokaliści innych gatunków niż rock and roll muszą być rewelacyjni by sobie poradzić pod wpływem %), a publika serio wyczekiwała z utęsknieniem. No i wyszedł on, godzinę spóźniony (oj no przecież nie szkodzi), troszkę stremowany i na pewno świetnie przygotowany. I było: rewelacyjne budowanie napięcia, którego moment kulminacyjny przypadł na funkowe (!) Spirits, świetnie aranżacje (funkowych singli właśnie, co było zaskakujące) i delikatny głos Jamiego, ale koncert mnie zmęczył. Wychodząc szybko z nietęgą miną zastanawiałam się co było nie tak. Aż w końcu, wdrapując się po schodach na most (a nie było to łatwe), rozkminiłam wszystko. Pierwsze i najgorsze to nagłośnienie. No proszę Panów, żeby tak mikrofon sprzęgał w prawie każdym utworze? Drugie mniej gorsze- sala. Jamie jest wykonawcą kameralnym nie klubowym. No za co te 1500m2, ja wiem, żeby w ogóle, ale wypadałoby się przygotować. Trzecie właściwie mało ważne to dym, który udusić miał chyba wszystkich pod sceną. Trochę może i bym więcej napisała, ale chyba nie ma to sensu. Reasumując, nie wiem czy bardziej jestem zła z tego ze wydałam pieniądze na taksówkę czy na koncert. Z jednej strony było mi ciepło, z drugiej "byłam, widziałam", ale właściwie co z tego?




PS: Jamie, oh Jamie- jesteś super. Twoi koledzy też. Chętnie zobaczyłabym Cię przy okazji innego wydarzenia, wracaj do Polski prędziutko, ale z zaufanymi dźwiękowcami ze swoim sprzętem.